Są takie dni w moim życiu, że nie mam ochoty na nic. Siedzę
bezczynnie godzinami i nie robię „nic”. Dopada mnie chyba „ból istnienia”… I
czasami myślę, że czytanie książek szkodzi. Bardzo szkodzi.
Gdybym nie
czytała książek i była przeciętną Polką, która interesuje się wyłącznie swoją
urodą albo kolejną „wielką miłością”, miałabym łatwiejsze życie. Kiedyś pewna
osoba powiedziała, że książki bardzo ją zmieniły, dzięki nim zaczął postrzegać
inaczej świat, podejmować „inne” decyzje niż przedtem. Dopiero teraz
zrozumiałam to doskonale. Może i czytanie rozwija, poznajemy świat, różne
poglądy, ideologie, ale przy okazji stajemy się „ponadludźmi”, bowiem
postrzegamy siebie jako lepszych od tych nie-czytających. Wmawiamy sobie:
„Jeżeli JA czytam a TY nie, to JA jestem lepszy od CIEBIE”.
Każdy kto zaprzeczy to okłamuje siebie jeszcze bardziej. Możesz mówić nie, możesz temu zaprzeczać, ile tylko chcesz, ale kiedy spotkasz osobę „nie-czytającą” i zaczniesz z nią rozmawiać, dowiesz się, że nie czyta ona nic poza wpisami na fejsbóku, kwejku czy innej stronie, to uznasz się podświadomie za lepszego. Nie ważne, że czytujesz wyłącznie fantastykę, powieści historyczne, romanse czy poezję. Tak po prostu jest.
Jednak nie
chodzi mi o podział na „ponadludzi” czy „nie-czytających”. Ja dochodzę do
zupełnie innego wniosku. Otóż chciałabym cofnąć się w czasie i nigdy nie
zakochać się w książkach, prowadzić normalne i „szare” życie. Być zwykłą osobą,
która mogłaby normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Przestać w końcu siedzieć
z głową w chmurach, nie myśleć o sobie, że jestem „ponad”.
Przez książki
stałam się cholerną marzycielką. Zaczęłam żyć w jakimś popierdolonym, idealnym
świecie w mojej głowie. Zaczęłam żyć urojeniami, które poznałam dzięki
książkom. Jak tylko wrócę do normalnego życia, spadnę ze swojej idealnej
chmurki na dupsko to dostrzegam szarą rzeczywistość, a wtedy jestem
rozczarowana, że w tym świecie nie ma miejsca na magię, wielką miłość czy smoki,
kosmitów i elfów. Jestem nawet tak chora psychicznie, że chciałabym „rycerza na
białym koniu” albo chociaż dostać list z Hogwartu…
Nie widzę już
siebie w normalnym świecie. Jak tylko muszę zostać w prawdziwym świecie to
cierpię. Czuję się źle, chcę mi się wyć i płakać. Ja zaczęłam żyć i żywić się
chorymi, fantastycznymi wyobrażeniami. Zapadłam na ciężką i nieuleczalną
chorobę – stałam się Marzycielką z XXI wieku, która jak patrzy na niebo to
widzi smoki, jak wejdzie do lasu to myśli, że spotka wilkołaka a jak zostaje w
domu przy laptopie to uważa, że ten zamieni się w jakiegoś Deceptikona.
Tak. Czasami
chciałabym być normalną dwudziestolatką, której największym problemem by było,
co dzisiaj na siebie ubrać.
Ale tylko
czasami…
Bo dla
możliwości przebywania w „innym wymiarze”, mogę czasami spaść z mojej prywatnej
chmurki pełnej magii i innych dziwnych rzeczy, żeby przez chwilę pocierpieć i
wrócić tam, i dalej być Marzycielką z XXI wieku.
Wiesz co... powiem Ci, że jesteś całkiem, ale to całkiem zdrowa... Bo... no przecież elfy istnieją! I smoki! Kto to widział, żeby nie wierzyć w smoki! :-)
OdpowiedzUsuńZatem wszystko z Tobą w porządku... I cieszę się, że jest nas więcej!
Ja właśnie też się dziwię, że ludzie nie chcą wierzyć w smoki! ;) I również cieszę się, że Marzycieli jest więcej ;)
Usuń